czwartek, 27 września 2012

Sposób na pstrąga


Chciałabym przedstawić bohatera dzisiejszej notki: Pana Rybę. 



Do naszego wspólnego spotkania zachęciła mnie Dorota, która na Facebooku poprosiła mnie o przepis na bezmięsne danie dla swojej małej Rozbójniczki. Dorota postawiła przede mną szereg wymagań:
  • szybkie danie,
  • bezmięsne,
  • nic pieczonego, bo nie szybkie,
  • nic smażonego,  bo smażone niezdrowe dla dziecka,
  • może być zblenderowane, ale papka nie wymagana, gdyż Rozbójniczka osiągnęła wiek odpowiedni do gryzienia pokarmów.
 Zarzucona taką ilością wymagań niemalże w panice zaczęłam rozmyślać jakie danie spełni te wszystkie wymagania jak tylko przeczytałam jej prośbę, a przeczytałam ją z kilkudniowym opóźnieniem ze względu na bezinternetowe wygnanie. Przyznaję zmartwiałam. A zmartwiałam jeszcze bardziej, kiedy uświadomiłam sobie, że powinnam dopytać o preferencje żywieniowe młodej damy, ponieważ tych kilka wymagań mogło być jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Mimo wszystko nie chciałam by moje szanse w tym pojedynku wyglądały jak szanse Titanica, zwłaszcza przy publicznie rzuconym wyzwaniu.

Na szczęście lista produktów jadalnych zawierała więcej niż dwie pozycje, natomiast obejmowała mięso, które z góry było skazane na porażkę, gdyż zamówienie opiewało na danie bezmięsne. Z kolei jajka zostały wyeliminowane już przez przepis na kotlety jajeczne. Podobnie rzecz miała się z makaronem. Na szczęście do dyspozycji miałam jeszcze warzywa oraz coś co po prostu uratowało mi życie i napełniło moje serce ogromną dawką nadziei: ryba!

Tym oto sposobem Poli, zwanej dalej kucharką, udało się napotkać na swej drodze Pana Rybę, zwanego dalej pstrągiem.

Pieczony pstrąg

Pstrąg
Cytryna
Pieprz i sól

Całego wypatroszonego pstrąga obsypałam solą oraz pieprzem cytrynowym w środku i na zewnątrz. Jeśli ktoś nie ma ochoty na pieprz może z niego zrezygnować. Sama sól wystarczy – przetestowałam. Do środka włożyłam plasterki cytryny. Całość owinęłam w folię aluminiową, dzięki której ryba się nie przypiecze i będzie bardzo delikatna, a następnie wrzuciłam ją do piekarnika na pół godziny. Jeśli dysponujemy pstrągiem gigantem powinniśmy trochę przedłużyć czas pieczenia. Gotowe danie polecam skropić jeszcze świeżą cytryną.

By zadać szyku surowej elegancji Pana Ryby przygotowałam jeszcze masło z pietruszką, które jak sama nazwa wskazuje zawierało masło oraz pietruszkę (nie dodawałam już do niego żadnych przypraw, ponieważ chciałam wydobyć aromat składników niezagłuszony słonym smakiem). Masło zastosowałam przy spożywaniu potrawy aplikując je bezpośrednio na potrawę.

Co prawda, danie miało nie być pieczone ze względu na oszczędność czasu, ale zawsze mi się wydaje, że to jedna z najprostszych możliwych wersji ryby. Na pewno o wiele łatwiejsza niż ryba gotowana, która choć szybka jednocześnie zapewnia w domu niekoniecznie miły wszystkim nosom aromat i wymaga bardzo dużej uwagi. Natomiast czas potrzebny pstrągowi wystarcza akurat by ugotować do niego ziemniaki i przygotować surówkę, na przykład z marchewki i jabłek, dlatego według mnie danie to zalicza się do kategorii szybkich.


A oto Pan Ryba w pełnej krasie. Wybaczcie mu, że chowa się trochę w cieniu, ale onieśmieliła go wizja konfrontacji z Rozbójniczką. Jak i zresztą i mnie. Wierzę jednak, że uda mi się ją spotkać w niedługim czasie i zarazem obłaskawić przy pomocy pewnego daru. Mam nadzieję, że po naszym pierwszym spotkaniu nie będę wyglądała jak Pan Ryba po spotkaniu ze mną. Trzymajcie kciuki!

Prawa autorskie do zdjęć oraz treści wpisów należą do autorki bloga. Jeśli chcesz zacytować fragment wpisu proszę o podanie źródła i kontakt mailowy kuchnia.poli@gmail.com.

wtorek, 18 września 2012

Zupa pomidorowo- paprykowa

Jakiś czas temu w ręce wpadł mi artykuł o nowym trendzie freeganizmu czyli stylu żywienia polegającego na jedzeniu tego, co znajduje się w śmietnikach. Podobno można w nich znaleźć dobre jedzenie i szczerze mówiąc obserwując osoby, które wyrzucają jedzenie, bo za 2 dni minie termin ważności jogurtu, jestem skłonna w to uwierzyć.

Przyznaję, że po lekturze tego tekstu zaczęłam zastanawiać się w jaki sposób robię zakupy i gotuję. I rzeczywiście stwierdziłam, że zdarza mi się wyrzucać dużo jedzenia. Bardzo lubię kupować różne smakołyki i czasem jest mi wręcz ciężko powstrzymać się od tego, mimo że staram się w miarę planować posiłki na najbliższe 2 czy 3 dni i robię na raz większe zakupy. Jednak zdarza się, że po prostu mam ochotę na coś innego albo nieplanowane wyjście spowoduje, że nie jem w domu. Czy po prostu ugotuję za dużo. I jedzenie niestety zostaje. A jedzenia zwiędłej sałaty jakoś mimo wszystko sobie nie wyobrażam.

Nie proponuję oczywiście nadawania drugiego życia zielonemu mięsu poprzez umycie go płynem do mycia naczyń. Na myśl przychodzi mi zdroworozsądkowe podejście, które objawia się bardziej przemyślanymi zakupami i odrobiną improwizacji w łączeniu produktów. Wystarczy na przykład nie przesadzać z ilością kupowanych produktów, co czasem wcale nie bywa łatwe jeśli się robi zakupy dla jednej osoby.

Nie musicie się jednak bać. Dzisiejszy przepis nie był przygotowywany na modłę freeganimiczną. Aczkolwiek został zainspirowany samą ideą uważnego przyglądania się jedzeniu i sposobu robienia zakupów. Prawdę powiedziawszy powstał na skutek otworzenia lodówki, poznania jej zawartości i główkowania w stylu: „całkiem tego dużo, ale co można z tego sensownego zrobić?”. I wiecie co? Dało się z tego coś wymyślić! I na dodatek smakowało!

Zupa pomidorowo- paprykowa

3 pomidory
1,5 papryki
Mały Koncentrat pomidorowy (najlepiej najmniejszy jaki można kupić)
Kilka kawałków selera naciowego
Garść świeżego szpinaku
Żółty ser
Pieprz i sól

Pomidory rozdrobniłam razem z jedną papryką przy pomocy blendera. Po dodaniu wody mieszankę doprowadziłam do wrzenia i dodałam pokrojony w plasterki seler naciowy i pozostałe pół papryki. By zupa miała ładniejszy kolor i była bardziej fotogeniczna, jak również dla walorów smakowych (nie jestem w stanie w tej chwili określić najważniejszego czynnika, który mnie do tego skłonił) dodałam najmniejszą porcję opakowania koncentratu pomidorowego.

Na koniec wrzuciłam do zupy umyte liście szpinaku nawet ich nie krojąc oraz pieprz, sól i gotowałam całą potrawę przez 10 minut. Podając porcję posypałam startym serem, który się pięknie stopił i nadał potrawie charakterystycznego smaku.

Kawałek sera można wrzucić do zupy w trakcie gotowania. Wtedy zmieni się trochę jej aromat.


Eh nie ma nic przyjemniejszego niż odpoczynek w łóżku po ciężkim dniu z miseczką pysznej ciepłej zupy w ramach kolacji. A skoro jesteśmy już przy kwestiach smaku proszę, piosenka specjalnie dla Was moi Drodzy:


Prawa autorskie do zdjęć oraz treści wpisów należą do autorki bloga. Jeśli chcesz zacytować fragment wpisu proszę o podanie źródła i kontakt mailowy kuchnia.poli@gmail.com.

poniedziałek, 10 września 2012

Napój pietruszkowy


Spokojny wieczór ogarnął miasto, a ja zastanawiam się jak przedłużyć dobę chociaż o kilka godzin. I podczas tych rozważań naszła mnie ochota na jakiś dobry napój, bo dobry napój jest odpowiednim towarzyszeń marzeń i rozmyślań, a tego mi właśnie dziś trzeba. Chociaż  dopiero wczoraj wróciłam z internetowego wygnania czuję, że powoli znowu zanurzam się w pośpiech życia, dlatego dla przeciwwagi przygotowałam napój w stylu slow powstały z mglistych wspomnień przepisu znalezionego kiedyś w sieci.

Napój pietruszkowy
2 szklanki wody mineralnej
Pół garści zielonej pietruszki
2 łyżeczki miodu
Sok z cytryny

Pietruszkę należy rozdrobnić blenderem i wymieszać z wodą mineralną oraz miodem. Do mojego napoju użyłam miodu rzepakowego, który jest moich ulubionym. Na koniec dodałam sok z cytryny.

Myślę, że ten orzeźwiający napój może być dobrym zwieńczeniem posiłku obficie pobłogosławionego czosnkiem w ramach walki ze smoczym oddechem.



To już koniec na dziś. Explicit kołysze mnie do snu.

Prawa autorskie do zdjęć oraz treści wpisów należą do autorki bloga. Jeśli chcesz zacytować fragment wpisu proszę o podanie źródła i kontakt mailowy kuchnia.poli@gmail.com.

środa, 29 sierpnia 2012

Pasta z bakłażana czyli bułgarskich impresji część pierwsza


Drodzy Czytelnicy, w jaki sposób obieracie wakacyjny kierunek wypraw? Obawiam się, że powoli minęły czasy wędrówek palcem po globusie i w obecnej chwili w mało którym polskim domu można go znaleźć. Trochę szkoda. Takie „wędrówki” przypominają mi lata dziecinne i czasy, kiedy mapy Google były czystą abstrakcją a komórka mogła być jedynie obronną cegłą a nie samodzielnym centrum dowodzenia jak obecnie.

Planowanie moich tegorocznych wakacji zaczęło się od książki, oczywiście kucharskiej. W czasie moich wędrówek po sieci trafiłam przypadkiem na krótką notkę dotyczącą „Bałkańskich zapisków kuchennych”, a jako że od lat intryguje mnie ten region po kilku minutach trafiłam na stronę poświęconą całej serii, co oczywiście doprowadziło do niekontrolowanego aktu zakupowego. I nie żałuję.

Całą pierwszą część poświęconą jarskiej bułgarskiej kuchni przeczytałam jak powieść. Lubię przeglądać książki kucharskie oglądając zdjęcia, czytając nazwy potraw, ale zagłębiam się tylko w wybrane przepisy. Ta książka jest jednak inna. Powoli wprowadza nas w rys kulturowy Bułgarii, którego nieodłącznym elementem jest kuchnia. To książka, w której przepisy zgrabnie przeplatają się z anegdotkami, czy po prostu faktami historycznymi, które dodają całości swoistego smaczku.

Po skończonej lekturze obranie wakacyjnego kierunku było czystą formalnością. Za to przede mną pojawiły się trzy cele: zdobycie glinianych naczyń do gotowania zwanych guweczami, spróbowanie fety oraz jogurtu czyli filarów lokalnej kuchni.

Pasta z bakłażana

4 bakłażany
4 papryki
2 pomidor
4 ząbki czosnku
½ wiązki pietruszki
Pół filiżanki oliwy
2 łyżki octu winnego
Sól

Proporcje, które podałam pochodzą z książki „Bałkańskie zapiski kuchenne: książka I Kuchnia jarska Bułgarów w przepisach i komentarzach” . Ja natomiast zmniejszyłam porcję do ¼ a więc przygotowałam pastę z jednego bakłażana, jednej papryki, małego pomidora, ale po czasie mogę stwierdzić, że lepiej byłoby użyć połowy. Nie dodałam też pietruszki.

Bakłażan opiekałam w piekarniku aż skórka pękła, a następnie moczyłam go przez godzinę w zimnej wodzie jak radzi książka, by się pozbyć goryczy i muszę przyznać, że to genialna rada i zdecydowanie pomaga. Paprykę również opiekałam w piekarniku.

Obrane bakłażany powinniśmy rozdrobnić w moździerzu lub drewnianym naczyniu. Przyznaję się do pewnej profanacji, ponieważ potraktowałam je po prostu blenderem. Obraną paprykę również rozdrabniamy i mieszamy z bakłażanem. Do masy dodajemy startą porcję pomidora, a następnie mieszając oliwę, ocet, sprasowany czosnek i sól. Jeśli mamy ochotę na pietruszkę  również i ją. Chociaż przyznaję, że mi pasta bardzo smakowała i bez niej.

A oto pasta wykorzystana do przygotowania kosmopolitycznej kanapki z foccatią i szynką szwarcwaldzką pozująca wraz z dowodem spełnienia jednego z celów – jednym z kupionych przeze mnie guweczy.



A na koniec coś dla Was, Drodzy Czytelnicy, jako element strawy duchowej - trochę bułgarskiej muzyki.



Prawa autorskie do zdjęć oraz treści wpisów należą do autorki bloga. Jeśli chcesz zacytować fragment wpisu proszę o podanie źródła i kontakt mailowy kuchnia.poli@gmail.com.

sobota, 18 sierpnia 2012

Kuchnia Poli na Restaurant Day Poznań


Są w życiu człowieka takie dni, kiedy nie ma czasu na sen, kiedy ma się mnóstwo do załatwienia. W tej chwili doświadczam właśnie takich dni. A to wszystko ponieważ chciałabym się z Wami spotkać, Drodzy Czytelnicy, już jutro czyli w niedzielę 19 sierpnia po godzinie 13.30 w KontenerArt w Poznaniu.

Z jakiej to okazji spotkanie? Z okazji Restaurant Day czyli inicjatywy dnia, kiedy każdy może zostać restauratorem.

Już jutro w KoneterArt będziecie mogli znaleźć takie oto paczuszki od Poli zawierające ciasteczka owsiane:



Oraz:
Brownie (mocno czekoladowe ciasto)
Sernik z rabarbarem
Ciasto ze śliwkami

A wraz z nimi samą Poli. Oczywiście wszystkie przepisy na przygotowane przeze mnie smakołyki pojawią się tutaj. Serdecznie zapraszam!

niedziela, 12 sierpnia 2012

Kotlety jajeczne


Wstrzymałam oddech na tydzień zasłuchana w Nosowskiej. Pierwszy haust powietrza wzięłam na koncercie Męskiego Grania, po tym kiedy Kasia zaśpiewała „Kto?”. Czarowała, oj czarowała. I jak zwykle nie zawiodła – ubrana w namioto-sukienkę, z tapirem jak mała dziewczynka dziękowała publiczności. Pamiętam, że opowiadała nam krótką historyjkę, treść nieważna. Za to w pamięć wrył mi się sam początek: „Jestem piosenkarką… (śmieszek w jej wykonaniu)”. I jak tu jej nie lubić?

 
Jednak nie samą Nosowską człowiek żyje i też nie samym kompotem ani słońcem, które ostatnio na szczęście często się do nas uśmiecha. Dzisiaj chciałabym się z Wami podzielić moim ulubionym letnim obiadem uwiecznionym na zdjęciu, który według mnie składa się na zestaw idealny wraz z kompotem z rabarbaru z ostatniego wpisu.

Kotlety jajeczne

jajka na twardo
masło
bułka tarta
zielona pietruszka, koperek lub szczypior
pieprz, sól

Ugotowane i obrane jajka powinny zostać rozdrobnione. Odpowiedni efekt można uzyskać przy pomocy maszynki do mielenia mięsa, ja jednak takowej nie posiadam, dlatego radzę sobie przy pomocy tarki ścierając jajka na drobnych oczkach by uzyskać plastyczną masę. Do niej dodaję miękkie masło tak by uzyskać konsystencję, z której da się lepić kotlety. Do smaku dodaję zieleniny oraz sól i pieprz. W zależności od tego na co mam aktualnie ochotę bądź co też znajduje się w lodówce dodaję posiekaną natkę pietruszki, koperek lub szczypior. Jednak moim ulubionym dodatkiem jest pietruszka.

Jeśli uzyskana masa jest za rzadka i kotlety nie chcą się kleić dodaję do niej bułki tartej. Uformowane kotlety obtaczam w bułce tartej i smażę na maśle aż do uzyskania brązowej skórki. Oczywiście w ramach działań prozdrowotnych można zrezygnować z dodatkowej porcji masła do smażenia, ponieważ znajduje się już ono w kotletach, jednak dodaje ono dodatkowego smaczku.




I na koniec o mięsie słów kilka:

Dziękuję Wam bardzo za komentarze, które mnie zawsze cieszą. Od samego początku pojawia się w nim pewien temat. Rzeczywiście w jednej z moich odpowiedzi pisałam, że niedługo pojawi się na blogu wpis z mięsem, jednak przyznaję, że inne przepisy uważam za ciekawsze i wolałabym je najpierw umieścić.

Chciałabym też żebyście zaglądając do Kuchni Poli mieli świadomość, że przepisów zawierających mięso nie znajdziecie tutaj dużo. Powiem nawet, że będą to wręcz wyjątki od reguły, ponieważ nie jem dużo mięsa, a już szczególnie nie lubię go gotować. Przyrządzanie mięsa jest dla mnie bardzo przykrym zajęciem i to nie z powodów ideologicznych, ale po prostu z powodu zapachów. Już nie raz zdarzyło mi się, że nie zjadłam przygotowanego przeze mnie dania z mięsem (np. golonki w piwie czy kurczaka faszerowanego jabłkami i cebulą), nie dlatego, że było nieudane, ale po prostu nie byłam w stanie już go zjeść.

Jako, że chcę aby prowadzenie tego bloga sprawiało mi przyjemność nie będę się zmuszała do gotowania mięsa. Mam jednak nadzieję, że nie zniechęci Was to do odwiedzania Kuchni Poli. Z biegiem czasu pojawi się tu coraz więcej przepisów, które będą stanowiły dobrą alternatywę dla mięsnych potraw (w tym mięsnego jeża, chociaż że wiem, że trudno z nim konkurować ;). Może dzięki nim przekonacie się, że ograniczenie spożycia mięsa wcale nie oznacza nudnych posiłków, którymi nie można się najeść.  Z moich doświadczeń wynika, że jest właśnie wprost przeciwnie a kombinowanie co można połączyć sprzyja kreatywności i prowadzi czasem do bardzo udanych odkryć kulinarnych.

Prawa autorskie do zdjęć oraz treści wpisów należą do autorki bloga. Jeśli chcesz zacytować fragment wpisu proszę o podanie źródła i kontakt mailowy kuchnia.poli@gmail.com.

piątek, 27 lipca 2012

Kompot z rabarbaru


Żar leje się z nieba, czegóż ci więcej do szczęścia potrzeba? Pozwólcie, że od tego jakże na czasie rymu zacznę mój dzisiejszy wpis.

Ostatnio pogoda nas rozpieszcza i przynajmniej u mnie wywołuje syndrom chęci wygrzania się na zapas. Najchętniej usiadłabym gdziekolwiek na słońcu i po prostu wchłaniała jego promienie. Och, gdyby można w ten sposób spędzać całe dnie po prostu wdychając zapach lata. I gdyby tego prawdziwego lata było jeszcze więcej w tym roku. Oj, nie obraziłabym się, 
a Wy?

Dlatego dzisiaj przedstawiam Wam,  Drodzy Czytelnicy, wręcz mini przepis, który zawsze kojarzy mi się z upałami 
i wakacjami. Pamiętam z dzieciństwa, że właśnie w tym czasie moja mama gotowała bardzo często różne kompoty i to był nasz ulubiony napój w dzieciństwie. Być może moja mama by powiedziała, że jako dziecko wcale nie chciałam pić tego kompotu, ale ja go wspominam bardzo dobrze i słabość do niego pozostała mi aż do teraz i nie sądzę, by przeszła mi kiedykolwiek.

W pewnym momencie na studiach moje upodobanie do tego napoju zmieniło się niemal w uzależnienie. Przez jakiś czas można mnie było codziennie spotkać w akademikowej kuchni gotującej kompot z jabłek. Zdarzyło się nawet, że pewna dziewczyna spytała mnie czy odżywiam się tylko nim. No cóż, są takie chwile, kiedy do szczęścia wystarcza mi tylko szklanka tego napoju i morze słońca, ale zazwyczaj lubię do tego dorzucić coś dobrego do jedzenia.
 
Kompot z rabarbaru:

Kilka sztuk świeżego rabarbaru
Cukier – w moim wykonaniu maksymalnie pół szklanki
3-5 goździków
Cynamon – najlepiej w postaci kawałka kory

Do największego garnka jaki mam wrzucam obrany i pokrojony na kawałki rabarbar i zalewam wodą. W zależności od upodobań i wielkości gara, którym dysponujemy można dać więcej lub mniej rabarbaru. Oczywiście im więcej rabarbaru tym kompot ma bardziej wyraźny smak.

Dorzucam do tego goździki i cynamon. Jeśli akurat nie posiadam go w postaci kawałków kory dodaję zmielony, jednak taki spowoduje, że w kompocie pojawi się zawiesina z  przyprawy, co nie każdemu może odpowiadać.

Kiedy rabarbar zacznie się rozpadać przy gotowaniu uznaję, że kompot jest gotowy i go dosładzam minimalną ilością cukru, ale moją zasadą jest nie dawać więcej niż pół szklanki. Lubię, kiedy jest cierpki i tylko trochę słodki.



Rozmarzyłam się… Może to kwestia lata, może kompotu z rabarbaru, a może Kasi Nosowskiej… No cóż, jutro trzeba będzie ugotować kolejny kompot, tym razem ze śliwek i korzystać z pogody ile tylko się da.



  

Prawa autorskie do zdjęć oraz treści wpisów należą do autorki bloga. Jeśli chcesz zacytować fragment wpisu proszę o podanie źródła i kontakt mailowy kuchnia.poli@gmail.com.

niedziela, 22 lipca 2012

Ciasteczka owsiane


Co może robić wieczorową porą kobieta zmęczona po całym dniu wrażeń po powrocie do pracy z urlopu oraz po doświadczeniu innych emocjonujących wydarzeń? Jak się okazuje idealne właściwości relaksacyjne może mieć pieczenie.

 Do upieczenia ciasteczek skłoniły mnie dwie rzeczy: miły obowiązek wywiązania się z umowy kupna-sprzedaży ciasteczek na cele charytatywne oraz po prostu chęć ich zrobienia i poczęstowania nimi znajomych. Nic nie poradzę na to, że po prostu lubię gotować dla innych i cieszy mnie perspektywa wciskania w ludzi moich wytworów.

 Zabierając się do pracy o godzinie 21.30 czasu lokalnego czułam się niczym mityczna harcerka z amerykańskich filmów sprzedająca obwoźnie (a raczej obnożnie) ciasteczka na cele charytatywne. Z żalem muszę jednak stwierdzić, że jedno ciasteczko straciłam podczas tradycyjnie już uprawianego przeze mnie biegu z pergaminem na trasie z jednego końca kuchnio-pokojo-przedpokoju ku drugiemu. No cóż, na pocieszenie mogę jedynie stwierdzić, że udało mi się wyprodukować 304 ciastka, co wcale nie jest moim rekordem. Raz udało mi się za jednym zamachem zrobić ich aż 400.

            Owsiane ciasteczka

100 g płatków owsianych
200 g mąki
¾ szklanki cukru
100 g masła (w oryginale margaryna, ale w mojej kuchni z zasady margaryny nie używam)
2 jajka
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka sody oczyszczonej

Oryginalny przepis pochodzący z książki Jana Czernikowskiego „Ciasta, ciastka, ciasteczka: wypiek domowy” wydanej w 1990 roku:
Ucieramy masło z żółtkami a następnie dodajemy do powstałej masy mieszankę płatków, cukru, mąki, proszku do pieczenia i sody. Jako ostatni składnik dodajemy ubitą pianę z białek. Jeżeli ciasto jest za twarde można do niego dodać mleka lub śmietany. Wycinamy ciastka i pieczemy je w gorącym piekarniku aż osiągną złoty kolor.

I wszystko byłoby dobrze gdybym się tego przepisu trzymała. Zazwyczaj nie chce mi się czekać aż masło będzie na tyle miękkie żebym mogła utrzeć je z żółtkami. Dlatego też najczęściej masło topię w rondelku, przestudzam i mieszam z żółtkami oraz mieszaną suchych składników ciasta a potem dodaję pianę z białek.

Aby było ciekawiej nie posiadam w domu miarki więc za każdym razem piekąc ciasto sprawdzam w Internecie „ile waży szklanka mąki”. Na dodatek nigdy nie robię ciasteczek z jednej porcji ciasta. Zazwyczaj z półtorej

Dodanie do ciasta roztopionego masła powoduje, że trzeba do masy dodać więcej płatków i mąki, bo zazwyczaj wychodzi za rzadkie, czego efektem końcowym jest ogromna ilość ciasta. Ciasteczka wycinam przy pomocy małego kieliszka do wódki. Dzięki temu nie są ani za małe ani za duże. Ot, w sam raz pasujące do pogryzania przy herbacie.

Do ciasteczek nie dodaję nigdy żadnych aromatów, chociaż wiele osób mówi mi, że wyczuwa w nich aromat anyżu. Przyznaję, posiadam go w domu, ale jeszcze nie zdążyłam go wypróbować.

Drodzy Czytelnicy, jak widzicie sami ciastka można przygotować w sposób prosty lub trudny. To do Was należy decyzja, który wybierzecie. Moim zdaniem oba są równie dobre.

A oto ciasteczkowe stosy Poli:


Prawa autorskie do zdjęć oraz treści wpisów należą do autorki bloga. Jeśli chcesz zacytować fragment wpisu proszę o podanie źródła i kontakt mailowy kuchnia.poli@gmail.com.

wtorek, 10 lipca 2012

Makaron z cukinią


W polskich domach eurogorączka już wygasła, jako że dobiliśmy do finału już jakiś czas temu. W niektórych być może skończyła się jeszcze wcześniej w pewien sobotni wieczór. Prawdopodobnie nie mnie jedną w niedzielny poranek przywitał potworny ból głowy. Podejrzewam, że towarzyszył on większości, jeśli nie wszystkim, widzom meczu o wszystko.

Z czystym sercem mogę jednak powiedzieć, że po Euro 2012 w mojej kuchni pozostanie pewien ślad. Nie, nie w postaci biało-czerwonych cukierków ani pianek. Ślad ten narodził się dzięki stygnącej głowie kibica, w której pojawiły się jednocześnie dwie myśli: „Jeść!” i „Nic mi się nie chce!”. Potrzeba matką wynalazku, zatem po sprawdzeniu zawartości lodówki, krótkim oszacowaniu możliwości żołądka oraz małym researchu w światowej sieci zmusiłam szare komórki do krótkiego tańca-połamańca w wyniku którego z chaosu wyłonił się:

Makaron z cukinią

jakikolwiek makaron
mała cukinia
olej
zielona pietruszka
czosnek
sól

Cukinię pokroiłam na cienkie „półtalarki” nawet jej nie obierając (w dzień lenia nie obiera się warzyw jeśli nie jest to konieczne). Następnie podsmażyłam ją na patelni na małym ogniu na dużej ilości oleju starając się by niepotrzebnie się nie zarumieniła, ponieważ chciałam jedynie aby zmiękła. Po uzyskaniu odpowiedniego efektu, kiedy cukinia się nieco zeszkliła posoliłam ją i dorzuciłam na patelnię dwa przepuszczone przez wyciskarkę ząbki czosnku oraz dodałam garść świeżej posiekanej pietruszki.

Taką mieszankę trzymałam krótko na patelni do momentu, kiedy uznałam, że smaki się już przegryzły, co nie trwało dłużej niż 3 minuty. Po zdjęciu patelni z ognia wrzuciłam na nią ugotowany w tak zwanym międzyczasie makaron. Po zamieszaniu potrawa była już zdecydowanie gotowa do spożycia a czas przygotowania zamknął się w około 20 minutach.



Na pocieszenie wszystkim kibicom i sobie samej mogę napisać: całe szczęście, że nie musieliśmy chować do szafy biało-czerwonych szalików! Zdecydowanie przydały się podczas finału Ligi Światowej! Brawo dla naszych Orzełków!


PS Nie wiem dlaczego, ale patrząc na to zdjęcie od razu do głowy przychodzi mi Cthulhu ;)

Prawa autorskie do zdjęć oraz treści wpisów należą do autorki bloga. Jeśli chcesz zacytować fragment wpisu proszę o podanie źródła i kontakt mailowy kuchnia.poli@gmail.com.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Leczo „z marchewki”


Dawno, dawno temu za górami, za lasami poznałam pewnego młodzieńca, który w dniu, w którym się spotkaliśmy po raz pierwszy śmiał się z mojego leczo twierdząc, że do tej pory nie widział jeszcze leczo, którego podstawowym składnikiem byłaby marchewka zamiast papryki. Rzeczywiście był to czas, kiedy papryki używałam zdecydowanie mniej niż więcej, jeśli tylko się dało. Trzeba jednak przyznać, że młodzieniec nie pogardził owym leczo. Powiem więcej: zjadł go wręcz zatrważającą ilość, czego mu oczywiście nie wypominam, ale wspominam ze śmiechem.

W dniu dzisiejszym, kiedy ów młodzieniec jest odrobinę mniej młodzieńczy a moje leczo ewaluowało w stronę bardziej paprykowego czas na podzielenie się przepisem z ludzkością.

Oto on:

3 papryki
1 cukinia
2 średnie cebule
3 marchewki
Pół ostrej papryczki
Pomidory lub opakowanie krojonych pomidorów
Pieprz, sól

Od czego zaczęłam? Na patelni zeszkliłam pokrojoną na „półtalarki” cebulę, którą potem wrzuciłam do garnka. Podobny los spotkał paprykę, którą potrzymałam chwilę na patelni aż do momentu kiedy widać na niej działanie temperatury, to znaczy robi się mniej jędrna i bardziej szklista z wyglądu. Taką paprykę wrzuciłam do garnka wraz ze świeżą pokrojoną w kostkę cukinią.

Ze wstydem muszę przyznać, że chociaż do potraw bardzo lubię dodawać świeże pomidory tym razem poprzestałam na opakowaniu krojonych pomidorów z powodu czystego lenistwa. Taką mieszankę cebuli, papryki, cukini z pomidorami podgrzewałam w garnku do czasu aż cukinia trochę zmiękła, by w końcu dodać do niej pokroje w plasterki marchewki i połówkę ostrej papryczki oraz pieprz. Kiedy warzywa były jeszcze w miarę twarde dodałam soli.

Osobiście nie przepadam kiedy leczo jest warzywną breją, więc gotuję je do momentu, kiedy marchewka oraz reszta warzyw zmięknie, ale jeszcze trzyma swoją pierwotną formę. Tym razem muszę przyznać, że efekt usatysfakcjonował mnie całkowicie.



W głowach niektórych z Was może pojawić się pytanie: dlaczego dodaję do leczo marchew zamiast kiełbasy? Rzeczywiście, nie jestem wegetarianką, ale nie jestem także zwolenniczką wyrobów wędliniarskich. Dlatego, jak to powiedziałam koledze, który ze mną to leczo spożywał: wyobraź sobie, że ta marchewka to kiełbasa. Drogi Czytelniku Ty również możesz sobie to wyobrazić lub też dodać do lecza kiełbasy ;)

Na koniec mogę jedynie dodać, że młodzieniec z początku notki do tej pory jest moim serdecznym przyjacielem. Do garów więc, bo jak widać leczo z marchewki służy zawieraniu znajomości!


Prawa autorskie do zdjęć oraz treści wpisów należą do autorki bloga. Jeśli chcesz zacytować fragment wpisu proszę o podanie źródła i kontakt mailowy kuchnia.poli@gmail.com.